Kronika podróży do Norwegii (w dniach 15 – 20 lipca 2008 roku)

 

15 lipca, wtorek
Zbieramy się bladym świtem pod Politechniką i autokarem jedziemy do Balic. Zajeżdżamy z dużym zapasem czasowym, ale podobno bywają po drodze korki, które nie pozwalają na lepsze rozplanowanie godziny odjazdu. Odprawiamy się bez problemów i o 10.30 wylatujemy SASem do Oslo. Przed samym lądowaniem przedsmak uroków Norwegii – wspaniały widok na fiordy, rzeki i lasy.

 


Podróż udana, lądujemy po dwóch godzinach i przesiadamy się do autokaru na niemieckich numerach. Poznajemy naszą przewodniczkę, panią Magdę, kierowców, panów Ronalda i Mirka oraz szefa Biura Turystyki Skandynawskiej, pana Ryszarda, który postanowił osobiście sprawdzić, czy wszystko w porządku. Po usadowieniu się ruszamy w długą, ponad 400 kilometrową drogę do Bergen. Od razu przekonujemy się, że drogi są tu wspaniałe, przeważnie bezpłatne; płaci się tylko za nowe do czasu amortyzacji i za prywatne, na ogół wysoko w górach. Mijamy pierwszy fiord wewnętrzny – Tyrifjord i pstrykamy bez selekcji pierwsze widoki za oknem. Jesteśmy w terenie górzystym, wykorzystywanym przez mieszkańców Oslo na sportowe wakacje i weekendy. Pierwszy postój w Gol, potem piękne doliny i za Geilo wjeżdżamy w niesamowitą krainę – płaskowyż Hardangervidda.

 


Jest to największy w Europie płaskowyż wysokogórski (10 000 km2), ponad granicą lasów na wysokości 1100 do 1400 m npm. Przed nami jeziora polodowcowe wśród skał pokrytych niską, kwitnącą intensywnie, bo lato krótkie, roślinnością, ale też liczne łaty śniegu. Nieźle wieje, bo wiatr ma dużo miejsca na rozhulanie się. Gdzieniegdzie drewniane chatki. Ruch spory, oprócz aut motory i rowerzyści zmagający się dzielnie z wichurą. Żyje tu najwięcej reniferów w Europie, około 17 000 sztuk, ale nam nie udało się wypatrzyć ani jednego. Mozolnie wspinamy się coraz wyżej, krótki postój na zdjęcia w najwyższym punkcie i już zjeżdżamy w dół po drodze podziwiając z platformy widokowej 183 metrowy wodospad Voringfossen. Potem zjeżdżamy w dół stromą drogą z licznymi tunelami wygiętymi w agrafki i esy floresy do Eidfjordu, który przecinamy promem samochodowym. Do hotelu Thon na przedmieściach Bergen dojeżdżamy o północy w strugach deszczu, zgodnie ze statystyką, bo Bergen to stolica opadów (leje 250 dni w roku). Padamy skonani.

 


16 lipca, środa
Wita nas ładny poranek, więc po dobrym śniadaniu z miejscowymi specjalnościami – naleśnikiem i kozim serem ruszamy na zwiedzanie Bergen, które już w 1070 roku otrzymało prawa miejskie i było pierwszą stolicą kraju. Dzięki dobremu położeniu wzbogaciło się na handlu morskim, a teraz mimo, że jest metropolią wygląda przytulnie i uroczo. Wysiadamy pod teatrem narodowym i przemierzając eleganckie ulice i pięknie ukwiecone i zakomponowane skwery z pomnikami słynnych bergeńczyków jak kompozytor Edward Grieg czy skrzypek Ole Bull, dochodzimy do starego, hanzeatyckiego nadbrzeża Bryggen.

 


Średniowieczne drewniane domy w liczbie 61 wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO były wielokrotnie trawione przez pożary i nawet swego czasu zakazano tu używania ognia, co było szczególnie przykre w ostre zimy, ale ponoć przestrzegane przez solidnych mieszczan. Teraz jest tu mnóstwo restauracji i kawiarni oraz sklepy z pamiątkami i muzea. Za Bryggen Hakonshallen i Rosenkrantztarnet, czyli ufortyfikowana gotycka rezydencja królewska z XIII wieku, najstarszy świecki budynek norweski. Obchodzimy jeszcze kościoły i zabytkowe, drewniane wąskie uliczki położone wyżej. Część wjeżdża kolejką lub wspina się na skałę ze wspaniałym widokiem na Bergen i fiord, część zwiedza port, a potem wszyscy targ rybny, obsługiwany głównie przez Włochów i serwujący jako główne danie angielskie „fish & chips”. Ceny są nieco szokujące (piwo 20 zł, fish & chips 50 zł), lecz jak radzi nasza przewodniczka nie przeliczamy, żeby nie psuć sobie humoru. O 13-tej zaczyna lać, ale to już prawie koniec zwiedzania, więc nie martwiąc się pogodą opuszczamy Bergen.

 


Wyruszamy w kierunku Voss jadąc malowniczą doliną wśród stromych skał pociętych wodospadami. Zatrzymujemy się pod jednym z nich – Tvindefossen to 150 metrowy schodzący do drogi, szeroki wodospad tłumnie nawiedzany przez turystów. Znowu ładna pogoda sprzyja kontemplacji urody wodospadu.

 


Teraz wspinamy się w górę do historycznego hotelu Stalheim położonego nad wąwozem Naeroy. Budynek hotelu, czerwony ( a jakże!) z zewnątrz, w środku wygląda jak bombonierka – eleganckie lobby, jak wnętrze antykwariatu, urocze pokoje w tonacji biało-niebieskiej no i zamiast telewizora olśniewający widok za oknem.

 


W hotelu z 1885 roku zatrzymywały się koronowane głowy łącznie z cesarzem Wilhelmem II. Obok ciekawy skansen z charakterystycznymi domkami, których dachy porośnięte są bujną roślinnością, małą wiejską szkółką z wygódką dla trójki uczniów. Kolacja bardzo elegancka i smaczna, w tym łoś w grzybach (bidulek). Po kolacji i wieczornym deszczu późnym, ale wciąż jasnym wieczorem wyprawiamy się w grupkach do wąwozu podziwiając dwa wodospady opadające w dół spienionymi kaskadami. Nachylenie drogi to 18%, choć nam wydaje się, że więcej, a całość oczywiście na liście UNESCO. Idziemy spać pełni wrażeń.

17 lipca, czwartek
Wyruszamy z hotelu trochę nietypowo – część schodzi piechotą na dno wąwozu, reszta zjeżdża autokarem, a potem już razem jedziemy do Gudvangen i przed południem płyniemy promem MF Skagaloro po fiordzie Naeroy, będącym odnogą najdłuższego, bo liczącego 206 km Sognefjordu.

 


Trwająca dwie godziny wycieczka dostarcza nam mnóstwa wrażeń; pięknie wyglądają surowe i strome skały wyłaniające się zza kolejnych zakrętów, maleńkie wioseczki, do których przybijamy z pocztą i pojedynczymi pasażerami i domki zawieszone wysoko w górach. Ruch na wodzie niewielki, czasem prom lub jacht. Rejs kończymy we Flam, sympatycznej mieścince, z której wyrusza słynna kolejka górsko – tunelowa.

 


Znowu autokar i przejazd do Laerdal przez najdłuższy, mierzący 24,5 km tunel świata z 2000 roku. W tunelu trzy podświetlone neonowym fioletowym lub zielonym światłem komory uatrakcyjniają jazdę. Całość monitorowana, ponoć nic nam nie grozi, chyba że atak klaustrofobii. Lokujemy się w motelu w Laerdal, tym razem sami pichcimy kolację w wygodnej wspólnej kuchni.

 


Wyruszamy na zwiedzanie okolicy – miejscowość jest zabytkowa z pięknymi, stylowymi drewnianymi budynkami, ładnie położona nad fiordem wśród wysokich i stromych skał. Wspinamy się na punkt widokowy, a najwytrwalsi ruszają dalej pod wodospad lub na ambitną trasę górską. Idziemy spać jak zwykle przy świetle dziennym o północy.

18 lipca, piątek
Wczesna pobudka i już o ósmej ruszamy, bo przed nami długa jazda i kolejne atrakcje z serii „naj naj”. Przeprawiamy się w poprzek Sognefjordu i jedziemy pod jeden z jęzorów lodowca Jostedalsbreen.

 


Jest to największy lodowiec w Europie o powierzchni ponad 480 km2, schodzący z wysokości 2083 m. Robi wrażenie, jest niebieski, miejscami intensywnie i widać w nim liczne rozpadliny. Organizowane są kilkugodzinne wycieczki na lodowiec, ale do tego konieczny jest odpowiedni ekwipunek i przewodnik. Chętnych bardzo wielu, ale w planie naszej wycieczki nie ma przejścia po lodowcu. Lodowiec i okolica tworzą piękny park narodowy. Po uwiecznieniu całej grupy na zdjęciu ruszamy dalej wzdłuż fiordu Luster w góry Jotunheim, czyli domy olbrzymów z najwyższymi szczytami Norwegii liczącymi ponad 2300 m. Droga widokowa i emocjonująca. Stajemy na przełęczy na wysokości 1100 m i pstrykamy rozległe widoki.

 


Potem zjeżdżamy w dół do Lom, gdzie znajduje się kościół słupowy, którego fundamenty powstały około 1000-ego roku. Cała miejscowość jest ładna, z własnym skansenem i muzeum górskim. Znowu góry i zjeżdżamy do fiordu Geiranger, gdzie zaczyna się „Droga Orłów”. Wspinając się stromo po zboczu skały pokonujemy 11 agrafek, a w nagrodę prawie na szczycie na wysokości 620 m npm. mamy piękny widok na głęboki (1000m), szmaragdowy fiord Geiranger i wodospad „Siedem sióstr”. Ponoć mieszkający tu do lat 60-tych farmerzy przywiązywali dzieci do palików, aby nie pospadały ze stromizny i za pomocą kamieni ustawianych przed domami skutecznie bronili się przed wizytą poborców podatków – ech były czasy! Domy stoją nadal wzdłuż drogi ale teraz używane są chyba tylko latem.

 


Droga w dół do kolejnego fiordu Norddals wydaje nam się teraz nader łagodna i w dodatku pojawia się piękna tęcza, która towarzyszy nam aż do przeprawy promowej. Nocujemy w Stranda w hotelu stojącym nad brzegiem fiordu. Dobra kolacja z zupą grzybową i rybami i nocny spacer w pełnym świetle, bo dotarliśmy jeszcze wyżej na północ. Mieścina niespecjalnej urody, ale ładne widoki na fiord.

19 lipca, sobota
Po porannych zakupach w miejscowej piekarni i ponownej przeprawie promowej oraz pokonaniu kilku kolejnych tuneli i wzniesień stajemy na szczycie Drabiny Trolli, czyli Trollstigen. Jeszcze nie przeczuwamy, co nas czeka, pstrykamy sielskie widoki skał i wodospadów, oświetlone porannym słońcem.

 


Droga ta została oddana do użytku w 1936 roku i jest otwarta co roku mniej więcej od połowy maja do połowy sierpnia. Otaczają ją wysokie na około 1600 m npm szczyty – Biskup, Królowa i Król. Na drodze spory ruch w obie strony. Drabina Trolli to emocjonująca trasa przyklejona do stromego zbocza o różnicy wysokości ponad 800 m. Składa się z 11 serpentyn zakręconych pod kątem 180 stopni. Po drodze jest też kamienny, wąski most przerzucony nad wodospadem Stigfossen. Nasz kierowca dokonuje cudów na zakrętach i mijankach z autokarami i wozami kampingowymi pnącymi się w górę. Poziom emocji grupy wysoki.

 


Na parkingu na dole chwila wytchnienia i sesja zdjęciowa z jedynym znakiem drogowym na świecie „uwaga na trolle”. Troll wywodzi się z mitologii nordyckiej i jest to zwykle wielkie, tępe, powolne, brutalne stworzenie unikające słońca (często zmienia się pod jego działaniem w kamień). Zazwyczaj jego atrybutem jest wielka maczuga.

 


Ruszamy dalej i jedziemy malowniczą doliną Romsdalen zwieńczoną poszarpanymi skałami do miasteczka Dombas otoczonego parkami narodowymi. Duży ruch w miejscowym centrum zakupowym. Dalej jedziemy piękną doliną Gundbrandsdal wzdłuż górskiej rzeki Lagen do Lillehammer, miejsca olimpiady zimowej w 1994 roku.

 


Robimy spacer pod skocznię narciarską. Miejscowość położona nad największym norweskim jeziorem Mjosa robi w lecie senne wrażenie, prawdopodobnie ożywa zimą, gdy wykorzystywane są skocznie, trasy biegowe i zjazdowe. W drodze do Oslo zjadamy jeszcze kolację i zwiedzamy skocznię Holmenkollen zbudowaną w 1892 roku i oczywiście wielokrotnie przebudowywaną. Pierwszy rekord na niej ustanowiony to 21,5 m, a ostatni to 136 m. W miejscu zeskoku w lecie działa basen, a poniżej stoi pomnik uwielbianego króla Olafa V, złotego medalisty olimpijskiego w żeglarstwie. Król biegnie na nartach a towarzyszy mu pudelek ;). Skocznia jest dobrze oświetlona i widać ją niemal z każdego punktu miasta.

 


Późnym wieczorem zajeżdżamy do hotelu Karl Johan, zabytkowego XIX wiecznego, stylowego hotelu mieszczącego się przy głównej ulicy miasta Karl Johans Gate. Prawie północ i szaro, bo jesteśmy bardziej na południu, ale jeszcze pędzimy obejrzeć nowy budynek opery stojący nad wodą i z założenia mający przypominać lodowiec. Mnie bardziej przypomina statek skuty lodem. Wracamy zmęczeni do hotelu, ale części z nas nie będzie dane spokojnie się wyspać, bo główna ulica to również dziesiątki knajp i pubów rozbrzmiewających w weekend muzyką do białego rana.

 


A nad ranem zaczyna lać i tak już będzie przez cały dzień. Mimo to dzielnie zwiedzamy: najpierw gmach parlamentu, prawie vis a vis hotelu, teatr narodowy z pomnikami zasłużonych m.in. Ibsena, ratusz czyli dwuwieżowy potworek z czerwonej cegły, w którym wręczane są pokojowe nagrody Nobla. Oglądamy salę reprezentacyjną i z przystani za ratuszem przepływamy małym stateczkiem przez Oslofjord do Bygdoy. Znajdują się tutaj muzea pokazujące morską potęgę i odkrywcze pasje Norwegów i ich przodków, Wikingów. Najpierw zwiedzamy Muzeum Łodzi z długą łodzią wikingów sprzed tysiąca lat, potem Frammuseet ze słynnym statkiem polarników Fram co znaczy Naprzód, na którym Nansen, Svedrup i Amundsen odkrywali wyspy dalekiej północy i biegun południowy. Statek jest udostępniony w całości do zwiedzania i bardzo ciekawy. Obok jest Muzeum Kon- Tiki Thora Heyerdala oraz pierwszy polarny statek Amundsena, Gjoa. Wracamy stateczkiem do centrum i w oczekiwaniu na zmianę warty przed pałacem królewskim zwiedzamy albo straszliwie zatłoczoną Galerię Narodową albo nieco luźniejsze Muzeum Historyczne. O 13.30 zmiana warty przed pałacem na końcu Karl Johans Gate. Miejsca widokowe zdominowane przez Japończyków. Wartownicy odziani w meloniki z pióropuszami i ortalionowe płaszczyki nie robią zbyt groźnego wrażenia i po zmianie warty można się uwiecznić z wartownikiem przed budką jak w każdym królestwie europejskim.

 


Publiczności udostępniony jest też ogród królewski i sam pałac, ale z biletami. Jeszcze trochę spacerujemy po mieście, które robi bardzo dobre wrażenie, gdyż jest to elegancka stolica bogatego państwa, co widać na każdym kroku. Po odebraniu naszych bagaży z hotelu przenosimy się do Parku Vigelanda. Jest to największy park w Oslo i zgromadzono w nim 212 rzeźb tego artysty obrazujących ludzki los. Najpierw przechodzimy przez piękną kutą bramę i most z rzeźbami z brązu ustawionymi na balustradzie, w tym z maskotką parku – rozzłoszczonym chłopcem i rzeźbą samego Vigelanda jako chłopca z dziadkiem, który go wychował, potem przez ogród różany dochodzimy do fontanny z gigantami i grupami postaci, wreszcie docieramy do monolitu, czyli 17-metrowej kolumny ze splecionych ciał. Na końcu parku koło życia zbudowane oczywiście z ciał kobiet, mężczyzn i dzieci symbolizuje niekończący się cykl życia.

 


Szkoda, że pogoda utrudnia delektowanie się urodą tego przedziwnego parku. Pełni wrażeń wsiadamy do autokaru i jedziemy na lotnisko Gardemoen, największe norweskie lotnisko, z którego o 20.30 odlatujemy na Okęcie. Jeszcze tylko kilka godzin w autobusie i o 4-tej rano w strugach deszczu meldujemy się w Gliwicach. Wycieczka udała nam się nadzwyczaj dzięki Ewie Łękawskiej, która wyszukała najlepszą na rynku ofertę Biura Turystyki Skandynawskiej FREGATA ze Świnoujścia i współtworzyła program do najmniejszego szczegółu. Na naszej naj… wycieczce zaliczyliśmy sporo naj… a więc:
– największy w Europie płaskowyż Hardangervidda,
– największy w Europie lodowiec Jostedalsbreen,
– najdłuższy na świecie tunel Laerdal,
– najdłuższy na świecie fiord Sognefjord,
a poza tym najwięcej wodospadów, przepraw promowych, rzeźb i zmian pogody spośród dotychczasowych wypraw. Przejechaliśmy w sumie 2200 km i przepłynęliśmy nieco mil morskich.

 


Kronikę spisała Monika Gałażewska, a zdjęciami opatrzył Andrzej Gałażewski.